Jak 26 kwietnia 1999 r. nie dojechałem do Kielc

To był dzień mocnych wrażeń. Pewnie dzisiaj już bym tak dokładnie tego wydarzenia nie opisał, jak w kilka dni po zdarzeniu w liście do przyjaciela. Na szczęście list się zachował, mam ułatwioną robotę, nie muszę pisać jeszcze raz. Obszerny fragment tego listu, z kosmetycznymi poprawkami, zamieszczam poniżej.

Mała salka, jakieś 3x5 m, na ścianach jakieś tajemnicze przyciski i uchwyty na zawieszenie kroplówek, trzy łóżka, jedno zajęte. Na suficie goła żarówka bez klosza. W kącie umywalka i kran z gorącą i zimną wodą. Ot, typowa sala szpitalna. Jedyne zajęte łóżko zajmuję ja. W szpitalu nie ma tłoku.
Zapytasz: co ja tu robię. Ano jechałem w poniedziałek do Kielc i nie dojechałem. Przed Dęblinem pociąg się wykoleił i spadł z nasypu przy prędkości blisko 120 km na godz. No, może jak spadał prędkość miał już pewnie mniejszą. Ale dwa pierwsze wagony przewróciły się a w pierwszy wagon wbiła się lokomotywa.
Ja byłem właśnie w pierwszym wagonie.
W gruncie rzeczy nic mi nie jest: trzy szwy na czole, wielki siniak na lewym udzie i kilka zadrapań. Nie straciłem też zimnej krwi. O żadnym szoku, czy czymś takim nie było mowy.
Jechałem pociągiem i oglądałem zdjęcia z Berlina
(skąd niedawno wróciłem), gdy zorientowałem się, że lokomotywa spadła z szyn a pociąg pędzi ze sto na godzinę. Tak to wtedy oceniałem. Teraz wiadomo, że nawet szybciej.
Pierwsza moja myśl była taka, że trzeba zerwać hamulec ale sekundę potem spadł z szyn nasz wagon i już nie mogłem wstać. Wagonem zaczęło rzucać w gorę i w dół a jednocześnie przechylał się coraz bardziej to w lewo, to w prawo. Jedyne, co mogłem zrobić, to trzymać się stolika przyokiennego. Po paru sekundach, przy potwornym hałasie wagon obrócił się o 90 stopni i poleciał w dół. Dla mnie wyglądało to tak, że ściana przedziału przede mną obróciła się gwałtownie w lewo o te 90 stopni a ja zostałem w miejscu. Innymi słowy: stolik uciekł mi z rąk, ławka zamiast pode mną znalazła się wzdłuż mego prawego boku a ja siedzący przy oknie (byłem sam) tuż nad głową nagle miałem okno na korytarz. Ułamek sekundy potem spadłem w dół, czyli na okno. Wagon przekoziołkował. Fruwałem po przedziale obijając się o ściany. Złapałem się półki górnej, będącej już na dole, i od razu poczułem się, nie wiedzieć czemu, bezpiecznie. Pociąg cały czas pędził dalej. Sekundę, może dwie później wszystko nagle znieruchomiało. Zapadła nienaturalna, głęboka cisza. Leżałem na oknie trzymając się kurczowo półki.



W tym wagonie jechałem. Dwa przedziały od tego, w który wjechał elektrowóz. (Fot. Iwona Burdzanowska - "Gazeta Wyborcza")

Wstałem, zacząłem się obmacywać. Nic mnie nie bolało. Najwyraźniej byłem cały. Stałem na oknie, jakby w powietrzu, bo ze 70 cm poniżej szyby widziałem trawę. Na oknie, pod nogami miałem rozrzuconą całą zawartość mojej teczki: gazety, notesy, czterdzieści dyskietek, kanapki oraz 36 zdjęć z Berlina. Wszystko dokładnie wymieszane. Zacząłem ten bajzel zbierać do teczki, gdy na gazety i zdjęcia zaczęły spadać z mojej głowy duże krople krwi. Przeciągnąłem ręką po czole - była cała czerwona. Wytarłem się firanką i krwawienie ustało. W tym momencie usłyszałem, w tej ciszy, najpierw z jednej strony, z sąsiedniego przedziału, wypowiadane męskim głosem słowa: "A k... jego mać, a niech to szlag trafi!" i zaraz potem z drugiej strony wołanie kobiety: "Ludzie, ratunku! Pomocy! Niech ktoś mnie stąd wyciągnie!".
W przewróconym wagonie siedzi się, jak w studni - okno na dole, drzwi od korytarza na górze. Wokół same ściany. Po półce, jak po drabinie, wspiąłem się do korytarza i to samo pewnie zrobiła pewnie ta kobieta. Zobaczyłem wyłaniającą się jej przerażoną twarz całą we krwi. Czołgało się do niej dwóch facetów, więc wróciłem na dół po swój bałagan. Zacząłem układać klamoty w teczce. Byłem już całkowicie spokojny. Dziwiłem się nawet, że ani mi się ręce nie trzęsą, ani kolan nie mam miękkich. Gdy wszystko poukładałem w teczce, zorientowałem się, że nie mam dowodu osobistego. Wywaliłem wszystko jeszcze raz i starannie układałem wszystko ponownie. Dowodu nie było. Machnąłem na niego ręką, wygramoliłem się na górę, przeczołgałem się jeszcze nad przedziałami, by sprawdzić, czy nie został jeszcze ktoś potrzebujący pomocy. Oprócz mnie, dwa przedziały dalej, był jeszcze tylko jeden facet z potężnym guzem na czole. Jego przedział miał wybrzuszone drzwi do góry czyli na korytarz a przez sufit wagonu do przedziału wjechał cały zderzak i kawałek elektrowozu. Zawołałem do niego wesoło, że "Pan tu dopiero miał ciekawe przeżycia". A on na to, jakoś mało rozmowny, że go "cholernie głowa boli". Wybrzuszone drzwi ze sterczącymi trójkątami resztek szyby i tak odcinały do niego dostęp, a że od góry dwóch kolejarzy przymierzało się do rozbicia okna wielkim młotem, więc zostawiłem go i zacząłem próbować wydostać się na zewnątrz przez któreś z okien nad sobą i bodaj dopiero trzecie czy czwarte udało mi się otworzyć.


Fot. Jacek Babicz - "Kurier Lubelski"

Zbaraniałem, gdy z wysokości wagonu obejrzałem to pobojowisko. I zaraz potem odczułem ogromną ulgę, że nic mi nie jest. Dwie pierwsze jedynki leżały obok siebie, trzeci wagon stał na sąsiednim torze, kilka zsunęło się z nasypu, i choć stały, to były nienaturalnie poprzechylane. Na dziesięć wagonów tyko dwa ostatnie stały na szynach. Natychmiast zacząłem żałować, że nie miałem ze sobą aparatu. Zdjęcia byłyby super. Ale chwilę później zreflektowałem się, że w tym kołowrocie mógłby się potłuc, więc może lepiej, że go nie wziąłem.

Fot. Michał J. Kasprzak

Zlazłem z wagonu i udałem się na pobliską nastawnię, by zadzwonić do Elżbiety
(do żony), że był wypadek ale nic mi nie jest. Tam się najpierw umyłem, bo na twarzy i we włosach miałem jednak trochę zakrzepniętej krwi. Nie mogłem nijak wykręcić kierunkowego do Lublina. Wykręciłem Radom i tam poprosiłem znajomą, by spróbowała się dodzwonić i powiedzieć, że ze mną jak najbardziej OK. Wszystko to zajęło mi trochę czasu. Szukanie dowodu, mycie, dzwonienie itd. Gdy wróciłem do pociągu, karetki pozabierały już poszkodowanych a pozostałe nie miały nic do roboty. Chciałem poczekać na autokary, wiedziałem, że będą, gdy jakaś w białym fartuchu spojrzała na mnie i zawołała: "Pan jest ranny!" Na moje "nic mi nie jest" w ogóle nie zważała i koniecznie głowę mi bandażować chciała. Ledwo się od niej opędziłem. Ale podszedł lekarz i powiedział spokojnie, wskazując na moją głowę, że "to" trzeba zszyć, więc w tej sytuacji już nie dyskutowałem, wskoczyłem do karetki i wkrótce znalazłem się w wojskowym szpitalu na lotnisku w Dęblinie. Sprawnie dobrali się do mej łepetyny. Przy pierwszym szwie oświadczyłem żartem chirurgowi, że to gorsze niż wypadek ale wszywania następnych już nie czułem - znieczulenie znakomicie zadziałało. Zaraz potem przyszła jakaś salowa z workiem, że tu mam złożyć ubranie, bo zostaję w szpitalu. Tu już zrobiłem się kategoryczny. "Po moim trupie" - oświadczyłem. Wzięli mnie więc na prześwietlenie głowy. Neurolog na kliszy niczego się nie dopatrzył, więc tym bardziej się uparłem, napisałem oświadczenie, że nie wyrażam zgody na pobyt w szpitalu. Pożegnałem się czule ze wszystkimi i poszedłem. Jeszcze przez drzwi jakiś lekarz mi radził, bym się zastanowił, bo w każdej chwili mogę stracić przytomność i do domu mogę nie dojechać.
Ale dojechałem. Byłem jeszcze przed południem. Pomyślałem, że warto pójść do przychodni chirurgicznej (zresztą dali mi w Dęblinie skierowanie) i spróbować wycyganić jakieś zwolnienie. Ostatecznie dotarłem do szpitala, do Elżbiety a tu dopadł mnie od razu chirurg, powiedział, że nie ma gadania, muszę zostać na obserwacji. Zostałem. Leżę sobie teraz, gazety czytam, popijam soczki, mam radio - istne wczasy! No, powiedzmy, sanatorium. Przy okazji robią mi wszelkie możliwe badania i analizy. I dobrze. Nie zaszkodzi wszystko sprawdzić. Czuję się całkiem zdrowy. Jutro lub pojutrze pogonią mnie do domu.



Fot. Jacek Babicz - "Kurier Lubelski"

Wszystko działo się na stacji Zarzeka przed Dęblinem ok. siódmej rano. Był to pociąg pośpieszny relacji Lublin - Wrocław i Bielsko-Biała. Mniej lub bardziej poszkodowanych było ok. 20 osób. Ciężko ranny został maszynista. Nie wrócił do pracy, jest na rencie.
Więcej szczegółów o katastrofie w sprawozdaniu komisji powypadkowej.
Dowód osobisty znalazł się. Był gdzieś za ławką.


Kilka dni po katastrofie (Fot. Jerzy Jesionek)

A ja przypominam sobie, że już kiedyś miałem nieciekawy kontakt z parowozem. Stałem na krawędzi drugiego peronu na stacji w Trawnikach w oczekiwaniu na pociąg, który zawsze wjeżdżał na peron trzeci. Tego dnia stało się inaczej. Wjechał na drugi. Poczułem potężne uderzenie w bok i wyleciałem wysoko w powietrze. Znalazłem się na moment twarzą w twarz z przerażonym maszynistą. Poczym spadłem na peron. Wstałem, zacząłem się otrzepywać. Zauważyłem, że w mojej nowiutkiej budrysówce nie ma ani jednego kołka. Nie wiadomo, gdzie poleciały. W zasięgu wzroku nie było żadnego. Ktoś zaczął pokazywać na moje plecy. Zdjąłem budrysówkę i zobaczyłem, że cały tył był w strzępach. Wdzianko nadawało się tylko na szmaty.
Zdarzyło się to 3 lutego 1974 r.


Napisz do mnie aktualizacja:
1.01.2005
powrót do poprzedniej strony powrót na początek strony